Wielokrotnie słyszałem od ludzi, którzy niespecjalnie interesują się samochodami, że Mustangiem, to jednak chcieliby się przejechać. Widziałem ten zachwyt, te iskierki w oczach… Co tkwi pod skórą Forda spod znaku pędzącego konia, że budzi on takie emocje nawet u osób, które nie mają przysłowiowej benzyny we krwi? Zapraszam na pierwszą jazdę Mustangiem po faceliftingu, przepełnioną aromatem amerykańskiej wolności motoryzacyjnej.
Mustang to rasa koni, którą stworzył człowiek. Powstała w Ameryce Północnej jeszcze za czasów hiszpańskich konkwistadorów, trochę z przypadku. Mustangi narodziły się bowiem w wyniku wypuszczania na wolność koni różnej maści. Zdziczałe zwierzęta łączyły się w stada i rozmnażały na preriach całkowicie bez kontroli człowieka. Ten zaś wpierw doprowadził do ich stworzenia, a potem kilkaset lat później prawie je wytępił. Mustangi zaczęły przeszkadzać ludziom w zagospodarowywaniu prerii i wypasie zwierząt hodowlanych. Zaczęto więc do koni strzelać i zabijać je dla mięsa, skóry a przede wszystkim dla świętego spokoju i zwolnienia miejsca pod przemysł i rolnictwo. Eksterminacja była na tyle skuteczna, że do dziś na wolności żyje zaledwie ok. kilka tysięcy sztuk tych zwierząt. Smutna historia pokazująca naturę człowieka…
Przewijam te myśli w głowie stojąc przed warszawskim hotelem Hilton w pochmurny wtorkowy poranek. Obok pasą się one… Mustangi. Mają różne kolory. Prężą się na parkingu i lśnią w przedpołudniowym słońcu przeplatanym groźnymi szaro-czarnymi obłokami. 12 sztuk sportowych Fordów po faceliftingu gotowych do galopu. Z chęcią przyjrzałbym się im bliżej na spokojnie. Popatrzył na nowe w pełni LED-owe przednie reflektory, wtopił wzrok w toń cudownego pomarańczowo-żółtego lakieru Orange Fury. Jednak nie ma na to czasu. Parkingowa zagroda za chwilę zostanie otwarta, a ja popędzę w jednym z Mustangów, by poznać legendarny charakter tego modelu. Do dzieła.
Czekam na rozdanie kluczyków, licząc po cichu na przekazanie mi upragnionej wersji silnikowej (dostępne: 2.3l EcoBoost 290KM i 5.0 TiVCT 450 KM). Udało się! Moment niepewności i w moje ręce trafia klucz opatrzony breloczkiem z oznaczeniem GT. To oznacza w Mustangu „prawilną” pięciolitrówkę V8 z podwójnym wtryskiem paliwa (bezpośredni i pośredni) o mocy 450 KM zapewniającą pierwszą „setkę” w 4,3 sekundy i wierzganie napędzanej tylnej osi praktycznie przy każdej dozwolonej w Polsce prędkości… Zabawę czas zacząć!
Wsuwam się do wnętrza Forda i na szybko oglądam kabinę, pragnąc zaznajomić się nieco ze swym rumakiem. Na przednich fotelach Mustanga jest w miarę przestronnie i komfortowo, choć nie siedzi się tu nisko, niczym w sportowym samochodzie. Pozycja bardziej przypomina tę znaną z aut typu gran turismo, którym Mustang de facto jest patrząc po samych wymiarach. Wiem, że to banalne wspominać o takich rzeczach, ale mówimy o samochodzie, który mierzy blisko 4,8 metra długości i ma ponad 400-litrowy bagażnik. Swoje też waży. Pomimo aluminiowych błotników i maski, wersja z V8-ką o wdzięcznej nazwie Coyote współpracującą z 10-stopniowym „automatem” Selectshift to łącznie prawie 1,8 tony masy. Jest nad czym panować.
Skoro już wspomniałem o wnętrzu, to jeszcze krótki rzut oka na nowy wyświetlacz zastępujący klasyczne zegary (pokazuje multum informacji, np. temperaturę głowicy czy oleju w skrzyni biegów) i można go konfigurować na kilka sposobów. Czy taki ekran pasuje do analogowego, lekko nieociosanego charakteru Mustanga? Wiele osób twierdzi, że nie, ale prawda o współczesnych kierowcach jest taka, że po prostu potrzeba im tego rodzaju gadżetów. Ford to wie, bo od 2015 roku sprzedał w Polsce ok. 1500 sztuk Mustangów. Jak na segment aut sportowych jest to doskonały wynik.
Tak czy owak, najważniejsze, że we wnętrzu Forda Mustanga nie czuje się taniości. Można narzekać na pospolitość niektórych elementów żywcem przeniesionych z Focusa (dźwigienki kierunkowskazów) albo na fragmenty deski rozdzielczej czy tunelu środkowego, które wykonano z szarego, twardego plastiku lecz w gruncie rzeczy są to niuanse. Wszystko staje się nieważne, gdy tylko wciskacie podświetlany pulsującym czerwonym światłem starter zlokalizowany obok stylowych (choć tylko udających aluminiowe) przełączników na konsoli środkowej. Ford Mustang GT budzi się do życia po szybkim świście rozrusznika zakończonym zawadiackim warknięciem wydechu. Słyszalne jest ono nawet wtedy, gdy ustawimy aktywny układ wydechowy w trybie cichego startu pomagającego waszym sąsiadom wytrzymać poranki, kiedy kupicie sobie Mustanga. Całkiem fajna rzecz, ale ruszmy wreszcie na ulice i przekonajmy się, co potrafi nasz ogier.
Na początku czuję się za kierownicą Mustanga trochę dziwnie. Samochód jest szeroki (1,91 m bez lusterek!), więc dość trudno wpasować go w niektóre wąskie stołeczne uliczki. Wreszcie wyjeżdżamy na fragment autostrady. Ogień! Wielka maska podskakuje lekko do góry, wóz spina się na tylnych kołach i rusza z impetem do przodu. Zza grodzi i spod podłogi słychać charakterystyczny ton nieregularnego dudnienia wolnossącej V8-ki pomieszany z rykiem wydechu (najlepiej „gra” ustawiony w tryb torowy). Mustang resoruje twardo i przesuwa wskazówkę prędkościomierza w ekspresowym tempie. Najbardziej spektakularne są zrywy powyżej 120 km/h. Samochód nabiera wtedy szybkości prawie tak samo chętnie, jak przy ruszaniu z miejsca. To robi wrażenie! Za to obrotomierz Forda nie wydaje się aż tak skory do współpracy, jak reszta samochodu. O co chodzi?
To magia dziesięciostopniowej automatycznej skrzyni biegów na bieżąco wbijającej kolejne przełożenia. Efekt? Przy 120 km/h możemy sunąć po autostradzie z motorem kręcącym niecałe 2 tys. obr./min. Ale nie zapominajmy, że 10 przełożeń to też ciągłe żonglowanie biegami, którego trochę się obawiałem przed tą przejażdżką. Okazuje się, że niepotrzebnie. Automat sprawnie i płynnie operuje przełożeniami. Nie czujemy, że jest ich tak wiele. Co ważne, gdy mamy ochotę poszaleć możemy albo samodzielnie wbijać biegi manetkami umieszczonymi za kierownicą (są to niezbyt eleganckie plastikowe łopatki), albo zdać się na automatyczny tryb sportowy. Oba sposoby są równie skuteczne, bo oprogramowanie skrzyni jest naprawdę inteligentne.
Kick-down w Mustangu ma kilka stopni pracy, więc dawkuje przekładni poziom adrenaliny kierowcy. Ta zaś odpowiednio zrzuca albo po 3 albo na przykład po 6 biegów w dół. Gdy najdzie nas ochota na szaleństwa po zakrętach „automat” też zrozumie intencje kierowcy i będzie utrzymywał niższe przełożenia podczas pokonywania szykan. Dla odmiany, kiedy zaczniemy jechać powoli, pomimo włączonego sportowego trybu, skrzynia wyczuje to i zacznie zapinać kolejne przełożenia zmniejszając obroty silnika. Selectshift to mądre „zwierzę”, warte wydania 9000 zł, jeśli ktoś preferuje samochody z automatycznymi przekładniami.
Została nam jeszcze sprawa układu kierowniczego i zawieszenia. W myślach macie gaz wciśnięty do podłogi podczas pokonywania serii nierówności? Trzeba Wam wiedzieć, że takie zabawy w 450-konnym Mustangu nawet na odcinku prostej drogi mogą skończyć się źle. Wyraźnie czuć jak na śliskiej nawierzchni podczas pokonywania poprzecznych wybojów tył Forda potrafi żyć własnym życiem. Ford jest po prostu sztywny i nie lubi błędów popełnianych za kierownicą. Na szczęście dzięki sporemu rozstawowi osi jest czas, by w porę złapać kontrę i zmierzyć się z nadsterownością (zaplanowaną bądź nie). Elektrycznie wspomagany układ kierowniczy Mustanga najlepiej pracuje w ustawieniu sportowym w którym stawia zdecydowanie większy opór niż w komfortowym lub neutralnym. Za to opcjonalne amortyzatory MagneRide (koszt: 8500 zł) nawet w „zmiękczonym” trybie pracy przy 19-calowych kołach spoczywających na osiach Mustanga dość twardo zbierają nierówności, przypominając kierowcy, by ten cały czas miał się na baczności. W sumie to może i dobrze…
Czas na podsumowanie. Mówiąc szczerze, Ford Mustang na pewno nie jest samochodem idealnym. Pomimo radochy jaką daje kierowcy podczas prowadzenia, ma też i wady. Multum ustawień różnych systemów (często opcjonalnych), które sprawiają, że samochód ten może mieć bardziej łagodny lub ostrzejszy charakter kłóci mi się trochę z twardą naturą modelu postrzeganego jako szorstki, do szpiku kości „męski” i nieprzefiltrowany. 450-konna wersja Mustanga przy lekkiej nodze w trasie pali 13l benzyny na 100 km, co przy małym, 61-litrowym baku oznacza ok. 400-kilometrowy zasięg. Myślę, że gdy zacznie się wykorzystywać osiągi Forda spokojnie można założyć, że na stacji będziemy pojawiać się raz na 200 km… Wciąż jednak, gdy wciskasz w Mustangu gaz do dechy, a potężna V8-ka swoim jazgotem potęguje wrażenie siły wgniatającej Cię w fotel, czujesz że dotykasz motoryzacyjnej nirwany, siedząc w jednym z samochodów, których za chwilę nie będzie na rynku. Takie auta zostaną zabite przez absurdalne normy emisji spalin i polityczno-ekonomiczne gierki tego świata. Dlatego właśnie, pomimo nieco wyższej ceny wersji po facelifingu (GT startuje od 195 tys. zł), jeśli zastanawiasz się nad zakupem Mustanga, nie odwlekaj tego zbyt długo. Po prostu kup sobie najmocniejszą wersję i ciesz się nią, bo jak to mówią: trzeba umieć wąchać czas…
Tekst: Adam Kołodziejczyk, zdjęcia: autor oraz Ford